Nauka dla Społeczeństwa

20.04.2024
PL EN
03.12.2015 aktualizacja 03.12.2015

W salonie i piwnicy, czyli co mówią o nas nasze domy

"Przedmioty mówią więcej o człowieku aniżeli on sam o sobie” (Zofia Rydet). Słowa te można odnieść nie tylko do rzeczy, które eksponujemy z dumą w salonie, ale i tych, upchniętych gdzieś na dnie piwnicy czy strychu. Przedmioty, którymi się otaczamy, mogą być także kopalnią wiedzy dla socjologa i antropologa, o czym przypomina warszawska wystawa fotograficzna „Zapis”.

O wystawie pokazywanej teraz w stołecznym Muzeum Sztuki Nowoczesnej, otwartej do 10 stycznia, można pisać z najróżniejszych punktów widzenia. Przede wszystkim jednak, Drodzy Czytelnicy, idźcie na tę ekspozycję, nawet jeśli (jak niżej podpisany) nie przepadacie za sztuką współczesną! Naprawdę warto! A jeśli z takich czy innych powodów nie możecie tam pójść, zajrzyjcie tutaj.

Zostawiam koneserom mówienie o artystycznych - niewątpliwych - walorach projektu Zofii Rydet. W tym miejscu interesuje mnie bardziej, dlaczego tę wystawę powinni zobaczyć wszyscy obserwatorzy życia społecznego, w tym zawodowi socjolodzy, antropolodzy czy filozofowie.

Najpierw dlatego, że sama Rydet nazywała swój projekt „zapisem socjologicznym”, widząc w nim swego rodzaju zbiorowy portret Polaków sporządzony na podstawie wnętrz ich mieszkań.

Na warszawskiej wystawie możemy zobaczyć niewielki wybór – kilkaset zdjęć i slajdów – z około 20 tys. fotografii, wykonanych na przestrzeni 20 lat (od końca lat 70.) w ponad 100 miejscowościach, głównie na Podhalu, Górnym Śląsku i Suwalszczyźnie. To prawdziwe opus vitae, nieskończone przez samą autorkę (zaczęła nad nim pracować w wieku 67 lat!) i uporządkowane po jej śmierci dzięki miłośnikom dzieła Rydet.

Pomysł na projekt był bardzo prosty i niebywale ambitny zarazem: sfotografować mieszkańców polskich miast i wsi we wnętrzach własnych domów i w otoczeniu bliskich sobie codziennych przedmiotów. Zgodnie z dewizą artystki, że „dom jest odbiciem społeczeństwa i cywilizacji, w których powstał”, ale że jednocześnie - każdy z nich jest dziełem indywidualności, bo, jak mówiła Rydet, „nie ma dwóch podobnych ludzi ani dwóch podobnych domów”.

Zadziwia ta różnorodność - i domów, i ludzkich postaci: wędrujemy wraz z artystką od porażająco ubogich wiejskich chat o grubych balach, surowych klepiskach i zgrzebnych piecykach-kozach do nowobogackich miejskich wnętrz z lat. 80 ze stylowymi meblami i kominkami. Odwiedzamy chatę rodziny Romów, a zaraz potem - urządzone z wdziękiem poddasze artystów, choćby Władysława Hasiora. Tu gromadka wesołych dzieci, a tam schorowani starsi ludzie. Małżeństwa w średnim wieku i samotni mężczyźni lub kobiety. Jest też galeria reprezentantów rzadkich lub wręcz ginących dziś zawodów: kowali, szewców, wiejskich listonoszy, garncarzy, artystów. Prawdziwy tygiel tak homogenicznego ponoć kulturowo społeczeństwa polskiego.

Gdy oglądałem wystawę, zwróciła moją uwagę szczególnie jedna kwestia – przedmioty kultu, inaczej to, co można nazwać, obecnością sacrum w domach. Na podstawie tego, co widać na naszych ścianach, możemy wszak wnioskować, co jest dla nas ważne czy nawet święte.

W chatach drewnianych widzimy całe ściany, obwieszone obrazami religijnymi, portretami świętych i podobiznami papieża Jana Pawła II. Te obrazy wiszą często w bezpośrednim sąsiedztwie fotografii gospodarzy czy modnych niegdyś „monideł” (kto je dziś pamięta?) – tak jakby sakralna otoczka miała zapewnić mieszkańcom pomyślność. Niekiedy, zwłaszcza w domach góralskich – obok przedmiotów o charakterze religijnym – pojawiają się symbole doczesnego „raju” finansowego, reprezentowane u schyłku PRL przez … portrety amerykańskich prezydentów.

Naraz opuszczamy pełne symboliki religijnej chaty chłopskie i wchodzimy do mieszkań miejskich bloków. Wkraczamy w inny świat. To nie znaczy, że znikają przejawy kultu. Pokoje młodych „miastowych” nastolatków też nabrzmiewają od ikon, wiszących nad łóżkami niczym totemy. Tyle, że nie są to już święte obrazki, ale plakaty wielbionych idoli rocka i popkultury – od Bruce’a Lee (tak, tak, przecież to lata 80.), przez Martynę Jakubowicz po Lady Pank i TSA. Mówiąc nieco uczenie: świat symboliczny naszych domów mówi bardzo wiele o ewolucji kulturowej, jaka zaszła w społeczeństwie w ostatnich dekadach.

O tym, kim jesteśmy, opowiadają nie tylko przedmioty, które z dumą wieszamy w salonach, ale też i te, które przechowujemy z dala od ciekawskich oczu – na strychach czy piwnicach. Choć – z różnych powodów – nie chcemy ich po prostu wyrzucić na śmietnik.

Kto ciekawy, co mówią o nas nasze „piwniczne” przedmioty, niech zajrzy do rozmowy z socjologiem Marcinem Trzcińskim, który w celach badawczych przetrząsał piwnice warszawiaków.

Jeden z jego wniosków brzmi tak: „Piwnica to metafora tej części naszego umysłu, która jest zamknięta na klucz” - trzymamy w niej „rzeczy, na które nie chcemy patrzeć i o których nie chcemy pamiętać”. Mogą to być rzeczy dla nas trudne czy wstydliwe (jak pamiątki po byłej partnerze czy partnerce) czy mało przydatne, ale których z powodów uczuciowych nie potrafimy się pozbyć (jak zepsute zabawki z dzieciństwa).

Grzebanie po piwnicach i strychach to zajęcie niezbyt wdzięczne, ale pouczające. Nie zawsze w stosie gratów znajdziemy skarb ze swojego dzieciństwa - ulubionego misia czy kolekcję żołnierzyków. Możliwe jednak, że dowiemy się czegoś o sobie samych.

Szymon Łucyk

Przed dodaniem komentarza prosimy o zapoznanie z Regulaminem forum serwisu Nauka w Polsce.

Copyright © Fundacja PAP 2024