Nauka dla Społeczeństwa

20.04.2024
PL EN
03.08.2016 aktualizacja 03.08.2016

Opowieści z krainy lodu

Z opisywaniem książki "Czochrałem antarktycznego słonia" zbytnio się nie spieszyłam. Nie tylko dlatego, że gdy poprosiłam o nią wydawnictwo Marginesy, już wówczas nie była nowością. Główny powód jest taki, że dawno nie miałam w ręku tak dobrej polskiej książki o przyrodzie. Pospieszne jej połknięcie byłoby sprzeczne z rozsądkiem.

Autor Mikołaj Golachowski jest biologiem, ekologiem i podróżnikiem, doktorem nauk przyrodniczych oraz tłumaczem. Pierwsze rozdziały jego książki to dowód, że miłości do zwierząt i ciekawości świata nie można kupić: z tym trzeba się urodzić. Proste potwierdzenie tej tezy stanowią opowieści o nieustraszonym wróblu Kubie, jego przyjaźni z psem Bilbo - czy "erze kotów". Rozdziały poświęcone wczesnej fascynacji światem przyrody wzruszały mnie miejscami podobnie, jak zapamiętane z dzieciństwa "Skrzydlate bractwo" Jana Grabowskiego czy "Opowiadania o zwierzętach" Konrada Lorenza.

Nie mniej zajmujące są opisy dzikich zwierząt, z którymi autor stykał się w trakcie studiów czy w pracy. Dotąd mogłam się domyślać, że ślęczenie wśród szalek i mikroskopów to tylko część pracy biologów. Teraz wiem, że przynajmniej niektórym z nich większość czasu pochłania chodzenie po lasach i kolekcjonowanie wilczych, kunich, lisich czy borsuczych kup. Okoliczności z tym związane autor opisuje w sposób tyleż fascynujący, co szczegółowy. I jeszcze wyjaśnia, jak zostać norkowym guru!

We wkładce książki wspomniano, że Mikołaj Golachowski koncentruje się na polarnych krańcach Ziemi, dwukrotnie zimował na Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego. Od kilku lat poznaje również Arktykę, sześć razy dotarł na biegun północny.

Związane z tymi wyprawami powieści o przyrodzie snuje na każdym kroku. Na przykład o niepozornym krylu - który jest prawdziwym superbohaterem regionu, pingwinach Adeli - które budują z kamieni niewielkie kopczyki i "uważają, że jako gniazdo taka stertka obleci", uchatkach - stanowiących stukilogramowe, "bardzo zębate skrzyżowanie diabła tasmańskiego z nadpobudliwym amstaffem na dziesięciu mocnych espresso i amfetaminie". Opis nocy spędzonej przez autora ramię w ramię z samcem uchatki na długo zostanie w mojej pamięci.

W książce jak refren przewijają się oczywiście tytułowi bohaterzy, stanowiące obiekt badań autora słonie morskie. Ich szczenięta ważą dwieście kilo i są bardzo przyjazne. "Ze swoimi gigantycznymi czarnymi oczami i tłustymi ciałkami przypuszczają prawdziwie zmasowany atak słodkości". Żeby nie było za słodko, poznajemy też petrele olbrzymie - ptaki, które zanurzają się w trzewiach martwych zwierząt i paradują umazane krwią.

Są też długowieczne walenie, morsy - będące posiadaczami największego bakulum (czyli kości prącia) w świecie zwierząt, ostrożne i ciekawe niedźwiedzie polarne, a także nurzyki, mewy, alczyki i cała reszta skrzydlatej menażerii z dalekiej północy i południa.

Relacje ze spotkań z przyrodą Mikołaj Golachowski przeplata wątkami dotyczącymi presji człowieka na środowisko. Wspomina epokę wielorybników. Napomyka o prowadzonych przez poszczególne państwa zabiegach, zapewniających obecność w przestrzeni antarktycznej - chronionej, ale jakże bogatej w surowce. Pisze o zmianach klimatycznych, które mogą zaburzyć rytmy tamtejszej natury i zniszczyć delikatną równowagę procesów przyrodniczych.

Jako przewodnik turystyczny Mikołaj Golachowski regularanie odwiedza Antarktykę Zachodnią i subarktyczne wyspy. W jego książce nie brak turystów, którzy za grube pieniądze podziwiają przyrodę wyłącznie z pokładów lodołamaczy, i tych, co idą na całość i "zaliczają" biegun północny wraz z obowiązkową kąpielą w przerębli, lampką szampana i grillem (przy wtórze polskiej muzyki alternatywnej). Odwiedzają też stacje badawcze na południu. Zadawane przez nich pytania i wygłaszane komentarze mogłyby zainspirować grupę Monthy Pytona do nowej serii filmów.

Golachowski odsłania kulisy egzotycznego życia naukowców pracujących w regionach polarnych. Lokatorzy stacji polarnej - niezależnie od służbowej hierarchii - bardzo demokratycznie organizują dyżury w kuchni i przy sprzątaniu, a wszelkie święta traktują ekumenicznie i międzykulturowo. Jednym z milszych aspektów życia na stacji jest utrzymywanie sąsiedzkich relacji. (Antarktyczna stacja Arctowskiego jest zresztą jedynym miejscem, gdzie Polska nie tylko graniczy z Brazylią, ale gdzie Brazylia w Antarktyce jest dla Polski naturalnym partnerem i kontakty są bardzo ożywione). W zacieśnianiu więzi - zwłaszcza w kręgu osób wywodzących się z krajów dawnego bloku wschodniego - pomaga wspólnota doświadczeń. Na przykład dotyczących chińskich piórników czy bajek o Kreciku.

Życie w tej mroźnej krainie zaskakuje co krok. Bo kto by pomyślał, że w Antarktydzie superprzygodą okazuje się nawet chodzenie na stronę? Nie tylko dlatego, że nie ma tam drzew i wszystko widać z daleka. Również z powodu możliwości spotkania niektórych antarktycznych zwierząt. Ich podstępne zwyczaje Golachowski opisał z dbałością o detale. "Jeśli nie próbowaliście zrobić kupy w Antarktyce, to co wiecie o sportach ekstremalnych?" - pisze.

Regiony polarne to nie tylko egzotyka, pocieszne pingwiny czy opasłe słonie morskie. "Śmierć jest w Antarktyce obecna na każdym kroku, czyha pod skórą codziennych zajęć. Podczas każdej z moich czterech wypraw na stację ktoś ginął" - pisze Golachowski. Świadomość kruchości życia dotarła zapewne do mieszkańców polskiej stacji Arctowskiego, kiedy lodowaty huragan w jednej chwili zabrał polarnikom dach. "Każdy poryw wiatru przypominał mi, jacy jesteśmy delikatni, że jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę żywiołów" - podkreśla autor.

Jeśli chodzi o wytrzymałość ludzkiej materii - przebywanie na tej lodowej pustyni przez wiele miesięcy pod jednym dachem stanowi wyzwanie nie mniejsze, niż załogowy lot na Marsa. "Kiedy w zwykłym życiu spotykamy kogoś, kto jest nieuprzejmy lub z kim zupełnie się nie zgadzamy, możemy go nigdy więcej nie spotkać. Na stacji żyje się w małej grupie, i mimo ewentualnych konfliktów trzeba razem pracować, a czasem nawet powierzać sobie życie. Z jednej strony wszyscy rozumieją, że muszą być bardziej cierpliwi i wyrozumiali, z drugiej presja i stres są znacznie większe, i nie ma jak przed nimi uciec".

W świecie helikopterów, GPS i lekkich puchowych śpiworów jak bajka o smokach brzmią wspomnienia nt. Fridtjofa Nansena, Jamesa Cooka, Ernesta Shackletona i innych. Fragmenty książki poświęcone zdobywcom obszarów polarnych, pionierach i wizjonerach - to mikroopowieści o odwadze, uporze i zwyczajnym szaleństwie.

Bardzo lubię, kiedy czytając jedną książkę zostaję zachęcona do innych. Albo gdy muszę sprawdzać nowe, intrygujące zjawiska, pojęcia lub obrazy. Podczas lektury "Antarktycznego słonia" sięgałam do przeglądarki m.in. po to, żeby zobaczyć, jak wyglądają morskie anioły, orki typu D czy jedno z ulubionych miejsc autora, wyspa Georgia Południowa. Brzmi banalnie? Sprawdźcie sami.

Doświadczenia związane z badaniami i obecnością w polarnych częściach świata Mikołaj Golachowski opisał w tomie liczącym pół tysiąca stron. Gdyby się dobrze rozejrzeć, z biologów zimujących za kołem podbiegunowym można by pewnie uzbierać kilka piłkarskich drużyn. Stawiam jednak dukaty przeciwko orzechom, że mało który z nich mógłby się mierzyć z autorem "Antarktycznego słonia" pod względem gawędziarskiego wyczucia i bezwstydnego narracyjnego talentu.

PAP - Nauka w Polsce, Anna Ślązak

zan/ agt/

Przed dodaniem komentarza prosimy o zapoznanie z Regulaminem forum serwisu Nauka w Polsce.

Copyright © Fundacja PAP 2024